Info

avatar Zapiski zamieszcza SCRUBBY ze wsi Kampinoski PN. Mam odbitą dupę przez 13756.55 kilometrów w siodle w tym 3719.58 kilometrów w terenie. Zapitalam ze średnią 16.78 km/h.
Mniej-więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy SCRUBBY.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2009

Dystans całkowity:689.00 km (w terenie 161.00 km; 23.37%)
Czas w ruchu:42:32
Średnia prędkość:16.20 km/h
Maksymalna prędkość:49.00 km/h
Suma podjazdów:3916 m
Maks. tętno maksymalne:197 (105 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:19710 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:57.42 km i 3h 32m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
40.00 km 0.00 km teren
01:48 h 22.22 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:179 ( 95%)
HR avg:140 ( 74%)
Podjazdy:133 m
Kalorie: 704 kcal

KPN - ale tylko trochę ;)

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · dodano: 17.09.2009 | Komentarze 2

Wypad po własnym serwisie rowerowym.

Dane wyjazdu:
70.00 km 65.00 km teren
04:00 h 17.50 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:293 m
Kalorie: kcal

KPN, Metro Młociny -> Roztoka

Sobota, 29 sierpnia 2009 · dodano: 17.09.2009 | Komentarze 0

Wyskoczyliśmy ze znajomymi do lasu. Padało, było fajnie itd. itp.

Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Szwajcaria Kaszubska część 2: Gdańsk - Przywidz - Gdańsk

Niedziela, 23 sierpnia 2009 · dodano: 27.08.2009 | Komentarze 1

CZĘŚĆ 2.



Szwajcaria Kaszubska, bo góry i jeziora. Tutaj widok na górę... nad jeziorem :-) Centralnie na zdjęciu jest ścieżka, która zawija, by można było pod górę podejść. Zdjęcie niestety spłaszcza teren ale uwierzcie - to nie jest górka-popierdółka. Spaść z niej w czasie wchodzenia nie jest wogóle bezpiecznym!


Widok na Jezioro Przywidz ze strony północnej-wschodniej.


Widok na pólnocny kres Jeziora Przywidz ze strony północnej-wschodniej

Po objechaniu jeziora, spojrzałem jeszcze na miejską plażę, wymownie na barana, który zablokował swoim ślicznym srebrnym BMW jedyną dróżkę do plaży od strony południowej i wyszedłem "na miasto". Łażenie wymaga od homo-sapiens już od kilku milionów lat pozycji wyprostowanej, co z moją dolegliwością było baaaardzo bolesne, więc mając to w dupie, wsiadłem na rower i zgięty zapedałowałem na kemping obok kościoła.
Na kempingu było może z 5 przyczep i 10 namiotów. Ogólnie pustka. Nawet kempingowy bar był pusty! Zamówiełm pyszną kawę i soczki i rozpocząłem proces odpoczywania oraz wzywania transportu do domu. Kawa była pyszną, druga także. Soczki dostarczyły mi płynu i węglowodanów. Wiadomości z domu dostarczyły mi tylko bólu. Nikt po mnie nie przyjedzie, bo wszyscy są porozrzucani po wybrzeżu. Zanim wiec by się przebili do Przywidza, to spokojnie ja dopedałuję do Gdańska. Oczywiście nikomu nie wspomniałem o upadku i moim stanie, tylko sprawdziłem jakie są szanse na sprawny transport. Po ustaleniu, ze dupa zbita (a dokładniej podbrzusze roz#$%^&), wyciągnąłem mapę i zaczałem sprawdzać drogi asfaltowe do domu.
Wszystko wskazywało, że trzeba bryknąć krajową 221 na Gdańsk a potem odbić na Marszewską Górę. Ponieważ droga do Marszewskiej Góry na mapie wije się zakretami oznaczało to, że trzeba będzie trochę asfaltem podjechać a potem zjechać. W Marszewskiej Górze jest droga na północ, prosto do Skrzeszewa Żukowskiego. Ze Skrzeszewa do Przyjaźni i już prawie będę w Lniskach i Leźnie a to już prawie dom ;-)
Ku mojemu zaskoczeniu droga z Przywidza do Gdańska nie należała do pustych. Co chwila wyprzedzał mnie jakis samochód. Nie nalezało to do przyjemności, gdyż droga nie miała nawet dwóch centrymetrów pobocza. Miała za to sporo dziur i znów odczułem to poprzez ból brzucha. Skręciłem na Marszewską Górę i od razu mi się wszystko polepszyło. Wyprzedziłem zaprzęg konny (więc nie byłem takim znów ślimakiem), pojechałem dość szybko z górki i spokojnie minąwszy Marszewo... podjechałem pod kolejną górkę. Na szczycie rzuciłem okiem na GPS i zbaraniałem. NIe było po drodze żadnego rozjazdu a jednak moja droga prowadziła już na południowy zachów zamiast na północny-wschód. Zawróciłem. W marszewskiej Górze, na skrzyżowaniu szlaków czarnego , czerwonego i drogi gminnej(krórymi już jechałem), spotkałem autochtona. Zatrzymałem się i zapytałem grzecznie, czy zna on miejscowe szlaki i drogi. Odpowiedział twierdząco, więc wyciągnąłem z plecaka mapę papierową i wskazałem na drogę z Marszewskiej Góry do Skrzeszewa.
- Znam tę drogę. Tutaj się zaczyna - powiedział spokojnie - Jednak proponuję Panu pojechać czerwonym szlakiem rowerowym do Czapelska a z tamtąd przebijać się do Przyjaźni i Lniska. Droga tutaj jest nieużywana od wielu lat.
- Tutaj? - Rozejrzałem się wokół - Tutaj nic nie ma... . - Zauważyłem dość prozaicznie widząc TYLKO ogrodzenie polanki dla turystów a kilkoma pieńkami i daszkiem, by mieli gdzie spożyć posiłek, odpocząć. - Gdzie ta droga?
- Jo, tutaj, jo. - usłysząłem gwarę. Wiedziałem już, że nie jestem wkręcany, tylko czegoś nie potrafię dostrzec.
- Tuuuutaaaaj... ? - przedłużyłem znacząco pytanie lecz albo wyraz mojej twarzy był tak głupkowaty, że pan mi pomógł, bądź zamieniłem się w wielki znak zapytania. Tak, czy siak, tubylec wskazał ręką na płot i poeiwdział niczym wyrocznia:
- Tutaj, przy płocie, widzisz pan tę strużynę? - Acha! Pewnie jest już zły, skoro znów miesza gwarę z j. polskim. Nie wolno mu siędenerwować, bo w moim stanie potrzebuję bardziej pomocy, niż nadłożenia 50 km drogi ku uciesze lokalesa.
- Jasne, że widzę. - odparłem więc wkładając całą siłe w to by zabrzmieć przekonywująco. - Strużyna to ścieżka. Widzę ścieżkę, strużynę, przy płocie.
Spojrzenie jakim mnie obdarował nieznajomy mogłoby wołu położyć na ziemi ze śmiech lub z przerażenia. Nie wiem, co jegomosc miał w tych oczach ale z pewnością przejrzało mnie to coś na wylot.
- Wie pan co, gówno widzę. Miałem poważny upadek na rowerze i zupełnie nie wiem jak najlepiej i najszybciej dostać się rowerem do Żukowa lub do Leźna. Miałem nadzieję na tę drogę tutaj ale ni chu, chu jej nie widzę. Przy tym płocie są jakieś wielkie pokrzywy, co świadczy, że nie ma tam żadnej drogi a to szkrzyżowanie o które mi chodzi, pewnie jest kawałek dalej na szlaku. Czy tak to wygląda? - poddałem się. Nie miałem nic do stracenie a wszystko do wygrania... . - Spojrzenie złagodniało. Teraz zaczepiony autochton patrzył na mnie z politowaniem a z dużą dawką litości docierała do mnie jeszcze zgroza.
- No to jak mówiłem ta droga do Skrzeszewa, to wogóle jest. Ale tutaj to trzeba przez te pokrzywy a potem dopiero w lesie się ona zaczyna. Jednak nie jest używana i nie wiadomo czy prowadzi do Skrzeszewa. - usłyszałem kolejną wymijająca odpowiedź. - Ech! Gdybym tylko byl w pełni sił, to miałbym drogę do sprawdzenia jak się patrzy a tak, to tylko mogłem się zapytać:
- To którędy pojechać do Leźna?
- Tędy o tam, tym szlakiem a w Czapelsku w lewo i ciągle prosto przez lasek, obok domków aż do Przyjaźni i już będziesz Pan w Lniskach.
- A dlaczego nie jechać tędy, tutaj, tą drogą co jest schowana w lesie? - ciągnąłem już chyba bardziej z przekory niż dla informacji. - Przecież to kawał dobrej poniemieckiej drogi. - dodałem i dostrzegłem jak mój rozmówca coraz bardziej marszczy czoło.
- No nie wiem. Dobra ona czy zła, nie wiem. Pan możesz tędy pojechać ale nikt nie wie, czy ta droga prowadzi do Skrzeszewa. Na mapie to prowadzi ale tutaj to nikt od hoho na niej nie był. Do Szkrzeszewa to chodzi się na grzyby ale nie rowerem. Tutaj Panie to góry są i cięzko pedałować. - Uprościł wyjaśnienie a ja wiedziałem, że tym razem nie mogę ryzykować i spokojnie pojadę tak, jak radził na początku, bo przebijanie się przez góry to tylko na piechotę a ja własnie nie mogłem chodzić, tak wszystko mnie bolało.
Pojechałem więc pięknymi drogami szutrowymi na wschód i na północ prosto do Małej Przyjaźni.


Mała Przyjaźń. A gdzie Wielka? ;-)

Z Małej Przyjaźni było już "z górki". Jakies 300 metrów podjazdów i wanna lub lekarz. Doczłapałem z pauzą pod sklepem do Lnisk, dostrzegłem, że w rzece trzepią się jakieś ryby (później to sprawdziłem i były to jakieś pstrągopodobne ryby zmaieszkujace tę rzekę (znów Radunia). Widok był bardzo fajny i ciekawy. Nie miałem jednak czasu stać i się gapić, bo zaczynał się zbliżać zachód słońca. Wsiadłem na rower, pokląłem co, nieco i pojechałem przez Leźno,


Pałacyk w Leźnie. Obiekt w rękach prywatnych. Organizaowane sa w nim bankiety, wesela, konferencje. Lepiej tak, niż miałby popasc w ruinę i przestać istnieć.

Czaple do lotniska Rębiechowo. Tutaj rzuciłem monetą i popedałowałem w lewo nadkładając drogi ale jadąc po ślicznym nowiutkim asfalciku ulica Bysewską. Wykręciłem rundkę wokół zachodniego skraju lotniska i Słowackiego pociągnąłem do domu.

EPILOG
W niedzielę wylądowałem na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, gdzie pani doktor powiedziała: "o kur*a!" jak zobaczyła moje podbrzusze, lekarz-chirurg przestał się śmiać jak zobaczył obrażenia i dokładnie mnie obściskał w miejscu krwiaka powodująć u mnie uczucie nienawiści do niego i wymsknięcie się z mych ust kilku przekleństw. Ortopeda powiedział: "muszę panu powiedzieć, że uraz wygląda imponująco, jednak widziałem gorsze". Zdjęcie roentgen'owskie nie ukazało pęknięć, uszkodzeń, więc odetchnąłem z ulgą.
- Proszę pana - usłyszałem od ortopedy wychodząc - Czy wie Pan, co by pan teraz widział gdyby 2-3 centymetry wyżej kierownica uderzyła?
- Niewiele - odparłem. - Pewnie pękłoby mi jelito.
- Nic by Pan nie widział. Zupełnie, już nigdy.
Odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że w życiu utrata wzroku może być bardzo dotkliwą jednak jeszcze bardziej - utrata życia. A pewnie nie o wzrok chodziło ortopedzie.

KONIEC

Mapa wyjazdu:


.


Dane wyjazdu:
100.00 km 50.00 km teren
06:35 h 15.19 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max:197 (105%)
HR avg:150 ( 80%)
Podjazdy:1663 m
Kalorie: 2688 kcal

Szwajcaria Kaszubska część 1: Gdańsk - Przywidz - Gdańsk

Sobota, 22 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 6

Szwajcaria Kaszubska: Gdańsk - Przywidz - Gdańsk

CZĘŚĆ 1.
- serwis nie przyjmuje więcej niż 32k znaków, więc zmuszony jestem podzielić opis na dwie części.

CZĘŚĆ 2.

Wybrałem się w podróż sentymentalną. Taką, którą planowałem odbyć już dawno temu. Podróż w miejsca mojej młodości. "Tam, gdzie ryby i grzyby i knieje". Pamiętam jeszcze z dziecinnych lat duże góry i długie jeziora. Takim właśnie zapamiętałem Przywidz.

W zeszłym roku latem, wracając bocznymi drogami z Gdańska do Warszawy, zahaczyłem przypadkowo o Przywidz. Było tam pełno turystów, barów i plażowiczów. Na jeziorze (niezbyt dużym) pływały trzy żaglówki. Takim zapamiętałem Przywidz z 2008 roku. Stąd też wzięła się chęć odwiedzenia tego miejsca raz jeszcze, specjalnie dla poniemieckich dróg wyłożonych kocimi łbami, dla tego, by móc się nimi wspiąć rowerem na szczyty Kaszub. Dla widoków i chętnych do zabawy lasek.

Pedałowanie rozpocząłem w Gdańsku pod Ikea. Tam po zatankowaniu w bankomacie 50pln i oczywiście po uprzednio wciągniętym do mojego "zbiornika wewnętrznego", wysokokalorycznym śniadaniu w domku, odpaliłem 3. bieg i pognałem na Kaszebe.


No to GO!

Ponieważ z Gdańska do Przywidza prowadzi czarny, pieszy szlak, zdecydowałem się pojechać właśnie nim. Nie chciałem nadkładać drogi pędząc szlakami rowerowymi, których kilka w okolicach Przywidza przebiega. Szlak czarny biegnie obok jeziora Otomińskiego obok elektrowni wodnej w Łapinie obok jeziora Łapińskiego... uffff. Wszystko chciałem zobaczyć a tu taki wypadek mi się przydarzył :-( Jednak po kolei, budować napięcie trzeba umiejętnie. To, że przeżyłem to, co przeżyłem opiszę już za kilka zdjęć.

Dla tych, którzy nie wiedzą skąd i jak czerpać informacje dot. szlaków na Kaszubach, proponuję doskonałą mapę.


Oczywiście zaopatrzyłem się także w wersję elektroniczną map Kaszub i Żuław w wersji TOPO do mojego odbiornika GPS. Wyznaczyłem w domu na sucho ślad i tak przygotowany pojechałem, o czym już się przekonaliście oglądając zdjęcia w tej historii.

Czarny szlak wił się to w lewo, to w prawo jednak cały czas w pobliżu domostw. Przy jednym z jego zakrętów zobaczyłem tabliczkę:



... a kilkadziesiąt metrów dalej...


...świeżą zabudowę przy samiuśkim szlaku!

Moim zdaniem czarny szlak nie należy do najlepiej oznakowanych szlaków a do tego ma odcinki, którymi już dawno nikt nie przechodził i ich nie oczyszczał z roślinności.


Gdzie do diaska jest ten szlak? Ach! Prostopadle do drogi przez trawę wzdłuż linii drzew biegnie!

Tak więc zadowolony, że odnalazłem mój szlak pojechałem nim dalej wypatrując uważniej niż dotychczas biało-czarnych znaczków na drzewach. Jednakowoż szlakowi, nie przyłożyli się wystarczająco do swej pracy bądź ja zbyt szybko jechałem ale zanim dotarłem do jeziora Otomińskiego zgubiłem czarny szlak w okolicy bagien na północ od wspomnianego jeziora.


Kikuty drzew na bagnach na północ od j.Otomińskiego


Kikuty drzew na bagnach na północ od j.Otomińskiego


Kikuty drzew na bagnach na północ od j.Otomińskiego

Ponieważ "czarny" się skończył nad jeziorem wybrałem żółty wiedząc, że się spotkają gdzieś dalej. Rzeczywiście spotkały się a ja mogłem znów jechać zgodnie z moim planem. Minąłem rowerową-rodzinkę na szlaku i po krótkiej wymianie porannych grzeczności pojechałem wąwozem w dół ... nad rzekę Radunię. Przeprawa przez rzekę rozwiała moją ew. wątpliwości. To był szlak na 100% pieszy. Chybotliwy, choć solidnie wyglądający mostek należał do elementów pamiętających jeszcze epokę "późnego Gierka" a połamane deski były zastępowane innymi z mostka, przez co nabierał coraz więcej wyszczerbień i dziur.


Mostek nad Radunią na czarnym szlaku.


Rower na mostku :-)

Gdy kończyłem pstrykanie na mostku, dotarli do niego turyści z psem. Pies, jak to pies. Zobaczył wodę i wskoczył do niej (pewnie za mało dostawał wody po drodze). Turyści w śmiech a ja się tylko rozejrzałem wzdłuż brzegu. Jak już śmiech przycichł, zwróciłem Państwu uwagę, że nurt Radunii jest bystry i piesek może osłabnąć lada chwila a brzeg uniemożliwi im podjęcie psa z wody. Właściciel spoważniał, spojrzał na mnie, na rzekę i zaczął przywoływać psa, który widać było, że zdecydowanie zwolnił w pływaniu. Po ok. minucie dopłynął do brzegu i oczywiście ciężki od wody nie był w stanie samodzielnie wyjść na brzeg. Na szczęście właściciel nie bał się zmoczyć i wyciągnął psa na brzeg.


Akcja wyciągania psa z Radunii

Odjechałem... jednak zanim zdołałem się rozpędzić spotkałem na torach kolejowych ekipę z drezynami, narzędziami itp. "szpejami".
- Dzień dobry! - krzyknąłem starając się by miło zabrzmiało. - Czy można fotkę strzelić drezynom? - byłem miły. Zagadałem przecież o ich pracę.
- Będzie pan musiał dookoła pojechać. Tu nie ma przejazdu przez tory. - odpowiedź nie była równie miła co moje zagajenie.
- Trudno, coś się wymyśli. - odparłem i ponowiłem - Zdjęcie można?
- Można. Można... - wyjąłem aparat - to będzie 5,50 za sztukę. - usłyszałem dodane po chwili.
- Ale mowa o złotówkach? By nie było potem, że jakieś obce waluty nam sie włączają do biznesu. Żadnych funtów, czy eurasiów. Ok?
- No dobra. - odpowiedział
Później jeszcze się pośmialiśmy, kilka zdjęć. Okazało się, że to Klub Turystyki Kolejowej TENDRZAK z Gdańska przyjechał nieczynną już trasą Stara Piła - Kolbudy - Stara Piła wioząc gości w sile ok. 50 osób(głównie dzieci). Pozdrawiam zatem panów drezyniarzy, życząc by im tory się nie psuły (bo to ponoś największe zmartwienie takich Klubów). Aby z czystym sumieniem przekroczyć w miejscu niebezpiecznym torowisko jednego poprosiłem b poszukał na niebie jastrzębia a drugi pod lasem zauważył żubra. Ja tymczasem spokojnie chyc, chyc na druga stronę torów i odjechałem życząc jazdy z górki ;-) Do dziś nie wiem co mnie z tym żubrem napadło. Przecież tam żubrów nie ma.



Zaraz za torami pierwsza droga z kocich łbów. Dla samochodu to dość wygodny przejazd (o ile to poniemiecka droga) ale dla rowerzysty... Zgroza! Dupa obita, więc stoisz. Łapy bolą bo ciężar z przodu opierasz o kierownik a ten skacze. Przełączasz amortyzację z zająca na żółwia, by tak szybko nie oddawał amor skoku. Lepiej... . Uffff... . Kilometr katorogi skończył się badziewnym asfaltem. Na szczęście droga nie jest uczęszczana więc można po niej lawirować unikając dziur i byle podkładu.


Dojazdówka do Łapina

W Łapinie wymieniłem jeden, prawie wypity, niedobry napój na drugi, pyszny i pojechałem nad zaporę obejrzeć elektrownię wodną.

Elektrownia Wodna Łapino:
(podane za http://www.eo.org.pl/index.php?page=eowpolsce?=2&select=9&id=223)

"Elektrownia Wodna Łapino położona jest w miejscowości Łapino pod zaporą ziemną sypaną piętrzącą wody rzeki Raduni. Obiekty elektrowni i zbiornik retencyjny zajmują fragment doliny Raduni na północ od Kolbud, w rejonie Łapina Dolnego. Teren elektrowni ma powierzchnię 4,53 ha. Na działce tej zlokalizowany jest budynek elektrowni, przelew z kaskadą, spust oraz kanały przelewu i spustu."







Z Łapina szybciutko przemknąłem do Kolbud i wspiąłem się na naprawdę ostry podjazd dla samochodów. Spokojnie było tam ponad 15% bo musiałem stać na pedałach i zastanawiałem się, co za baran poprowadził szlak przez nowobudowane osiedle domków jednorodzinnych. Wykręciłem kółko po osiedlu szukając zielonego szlaku i stanąłem na pedały (mam SPD dla przypomnienia) rozglądając się wokół. Poczułem wtedy, że delikatnie się przechylam do przodu.... Coraz bardziej...bardziej... ściągnąłem oba hamulce i wtedy stało się! Powolutku jak na zwolnionym filmie widziałem, że fiknę za chwilę przez kierownicę. Pomyślałem jeszcze sobie: Mam wpięte SPD! O kur**! Ależ wy***** OTB w stylu ReversedScorpio! Zawalczyłem z butami mając nadzieję, że choć jeden się wypnie i przeskoczę nad kierownicą... .
Nic takiego się nie stało. Szarpnięcie nogami spowodowało tylko przekrzywienie kierownicy i upadłem. Uderzyłem o róg zamontowany na kierownicy w spojenie kości łonowej. Ból był przejmujący! Zawyłem jak ranione zwierzę lecz tylko dwa psy za ogrodzeniem obok odpowiedziały szczekaniem. Na spodenkach pojawiła się krew... .
- Co za diabeł? - pomyślałem wijąc się jeszcze po szutrowej drodze w pyle i kurzu. - Pewnie pękła mi skóra i być może jelito. - przeraziłem się nie na żarty, bo to nie jest łagodny wypadek, gdy trucizna wlewa Ci się do jamy brzusznej. Zakażenie, męczarnie i w końcu śmierć. Nie wiedziałem tylko po ilu minutach... godzinach? Przypomniałem sobie: Kolbudy, na rondzie pojechać pomiędzy strzałkami na Przywidz i na Gdańsk. Pod górę. Na ulice Widokową. Śmigłowiec nie ma gdzie wylądować. Musi przyjechać karetka. Trzeba otworzyć jamę brzuszną i założyć wysięk. Podwiązać jelito. Kur**** co za niefart. Na równej drodze. No dobrze ciut ma spadku ale tylko coś ok. 3%, dobra 5%. Widzę jak rozlewa mi się w jamie brzusznej krew. Czekam aż wylew przestanie się powiększać. Ile żył pękło? Czy tętnica udowa w porządku? Milion pytań. Sam do siebie. Jak hipohondryk. A co jeśli pękła tętnica? mam tylko ciuchy do tamowania krwotoku. Byle nie wiązać nogi z zaciskiem. Jeżeli już to napisać przy zacisku o której było zaciśnięte. Nie mam długopisu! Trudno. Krwią napiszę, wolę rozgryźć palce i pisać nimi niż stracić nogę z niedokrwienia. Wylew był coraz większy i widać było, jak pod skórą pulsują porwane naczynia. Jak potrzaskała tkanka miękka. Myślałem do kogo zadzwonić by się pożegnać zanim karetka przyjedzie. Płakałem... .
Nie wiem czy łzy lały mi się z bólu, czy z bezsilności. Wiem, że nie pozwoliłem by trwało to dłużej niż kilka chwil, bo zamazały mi obraz powiększającej się plamy krwi na podbrzuszu. - Nie może być bardzo źle. - pomyślałem. - rękoma przecież ruszam, nogi czuję doskonale. Ból jest tylko lokalny. Nie mdleję, nie mam mdłości. "Dżizas, K*** Ja Pie*****" - zacytowałem Marka Kondrata i powoli usiadłem. - Skąd ta krew się wzięła? - mamrotałem pod nosem patrząc na siebie, gdzie ni kropli krwi nie było poza tą jedną nogawką! - Zaraz. To przecież ta druga nogawka! Na tej nie może być krwi bo nie z tej strony kierownica trafiła. Co jest do ... grane?!
Krew chyba już wypełniła wolne miejsce w podbrzuszu, bo jej plama przestała rosnąć. Mijały kolejne minuty a miejsce, którym spadłem na sterczącą z ziemi kierownicę przestało się powiększać. Przestało już przyjmować krew. Plama była przeraźliwa. Ciemnoczerwona. Ba! Wiśniowa prawie. Zacząłem się naciskać i krzyczeć różne dziwne rzeczy, bo chciałem sprawdzić, czy kość nie jest pęknięta. Nie wiem. Zbyt bolało, by się badać. - Jeżeli jest tam pęknięcie, to i tak miednicy mi nie nastawią. - Niby jak? Będę leżeć i czekać aż się zrośnie. Potem rok rehabilitacji. Noga na wyciągu. Oj jak boli!
Krwiak przestał się powiekszać. To, co miało się rozlać, zapewne się już rozlało. Po 30 minutach byłem już na tyle sprawny, że wstałem o własnych siłach i ściągnąłem rower z jezdni. Nikt nie przejeżdżał, nikt nie wyszedł z domu. - Oułć! Mój łokieć! - dopiero teraz zauważyłem, że mam zdartą skórę na łokciu i stąd wzięła się zapewne krew na nogawce spodenek. Złorzecząc całemu światu pozdbierałem się przez kolejne 15 min i podjąłem jedyną mądrą decyzję o powrocie do domu. Rowerem...? Pieszo...? Oj pieszo nie da rady nigdzie iść, zbyt mocno ściągał mnie ból do przykucu. Na szczęście nie miałem (nadal jednak użyję określenia "chyba", bo nie jestem po medycynie, by to określić z pewnością zawodowca) rozerwanego jelita a wylew podskórny pochodził tylko z popękanych żyłek i rozbitych naczyń. Pozostał tylko rower... W moim stanie wezwanie karetki mogłoby komuś innemu ukrócić życieNa rower wsiadłem bez większych problemów. Ruszyłem "powoli, jak żółw: ociężale"... Ból szarpał mną na ślimaczym zjeździe. Obniżyłem siodło, by być jeszcze bardziej zgiętym. W takiej pozycji mnie o wiele mniej bolało.
Asfaltem skierowałem się na Łapino i Gdańsk. Jechałem bardzo wolno większość sił do pedałowania biorąc z lewej nogi a prawą tylko asystując. Podjechałem pod 2km górkę w tempie 6 km/h. I wtedy:
- Hihihi! - Usłyszałem z prawej strony jakąś panią.
- No nie mów! A po co to robiłaś?! - wtórował na wesoło drugi kobiecy głos.
- Odczepcie się! Hihihi! - odparła zaczepiona.
Drogę asfaltową przecinał czarny szlak i właśnie z czarnego szlaku trzy milusio wyglądające panie, przebijały się rowerami na drugą jego stronę, by kontunuować swoją podróż. - Ta... Takie lalki to mają siłę by pojechać co najwyżej do kosmetyczki. - mruknąłem wkurzony na swoją bezsilność i dalej powolutku człapałem pod górkę.
- Cześć - usłyszałem albo tylko tak mi się wydawało. Podniosłem głowę i coś tam odpowiedziałem słabo. Jechałem dalej. - Jeżeli takie paniusie na rowerkach miejskich mogą jechac czarnym szlakiem, to ja nie dam rady? Ja?! - Nagle żal mi się strasznie zrobiło straconego weekendu, zdrowia, tego, że nie osiągnę planowanego tak długo celu podróży.

Zawróciłem i pojechałem za rowerzystkami. Znów byłem "na szlaku"!

Jadąc za paniami wzdłuż północnego brzegu jeziora Łapińskiego dostrzegałem tylko kilka ładnych plaż po drugiej stronie jeziora, pomosty, kąpiących sie ludzi (w końcu było prawie 22st.C;-). Skoncentrowałem się jednak na sobie, bólu i jeździe i jeszcze przez pół godziny nie robiłem zdjęć na szlaku.

Po przejechaniu kolejnych kilometrów włączyłem ponownie do pedałowania prawą nogę i zwiększyłem tempo do 14 km/h :-( Wyciągnąłem iPHONE'a dopiero obok Czapelska zafascynowany przepięknymi widokami Kaszub. Kaszub, które zaczeły mi przypominać nasze Bieszczady, nasze Beskidy... .



Kaszuby to miejsce z malowniczo położonymi jeziorami, wspaniałymi, dzikimi jeszcze szlakami turystycznymi. Kaszuby to karina pełna cichych, nieodkrytych jeszcze przez turystów, zakątków. Jechałem drogami szutrowymi zgodnie z kolejnymi szlakami rowerowym (chyba to był czerwony, potem żółty) i pieszym, czarnym albo zielonym. Nie wiem. Przestałem zwracać na to uwage, kierując się na podstawie małego ekranu GPS na kierownicy roweru. Nie było źle. Droga, rzeczywiście rowerowa. Nie trzęsło (za mocno) a ja tylko co kilka minut kląłem na czym świat stoi, bo akurat zdarzyło mi się po raz milionowy najechać na większy kamień i znów podskoczyłem prostując się lekko, co powodowało przeszywający ból od pasa do palcy u nogi. Brrrrrr... .



Przywidz znajduje się na południiowym skraju Szwajcarii Kaszubskiej. Szwajcaria Kaszubska to region geograficzny położony blisko Trójmiasta. Nazwą swoją nawiązuje do górzystego terenu z licznymi jeziorami położonymi w tej części Kaszub. Najwyższy tutejszy szczyt to Wieżyca (328 m.n.p.m.) i jest to najwyższe wzniesienie na Niżu Środkowoeuropejskim. Ponieważ pokonywałem trasę lekko jakby na pamięć (w końcu zatrzymanie się, wyjęcie mapy, sprawdzenie pozycji, wytyczenie kierunku, wymagało schodzenia z roweru, więc dostarczało ogromnej dawki bólu), pojechałem tak, by było mi wygodnie. Oznaczało to na koniec zjechanie ze wszelkich szlaków i przygotowanie drogi "na azymut" w miejscu najbardziej zbliżonym do Przywidza.



"Opowiada się, że Pan Bóg tworząc świat obdarowywał poszczególne krainy różnymi dobrami. O Kaszubach przypomniał sobie dopiero wówczas, gdy zakończył swoje dzieło. Z wielkiego worka wysypał więc to, co pozostało mu po stworzeniu innych krain. I tak dostało się Kaszubom z każdego bogactwa po trochu..." (cytat pochodzi z mojageneracja.pl)



"Jest tu rzeczywiście wszystko, czego można zapragnąć: góry, czyste powietrze, słoneczne plaże, ciche jeziora, krystaliczne rzeki, malownicze wzgórza, kwieciste łąki, cieniste lasy, tajemnicze uroczyska, przyrodnicze osobliwości, interesujące zabytki. I gościnni, pracowici mieszkańcy. Można tu polować, wędkować, zbierać jagody i grzyby, wędrować pieszo, jeździć na rowerze, konno na oklep i bryczką, pływać kajakami, żeglować, uprawiać windsurfing, bawić się przy dźwiękach kapeli kaszubskiej, skosztować smakowitych potraw, zażyć tabaki - na zdrowie! Uważa się - i słusznie - że to jeden z bardziej atrakcyjnych zakątków Europy." (cytat pochodzi z mojageneracja.pl)



"Środkową część Kaszub zajmuje pojezierze - kraina wybujałych wzgórz morenowych, urwistych stoków, przepastnych wąwozów, głębokich przełomów, malowniczych jezior, krętych i wartkich strumieni, potoków i rzek, szerokich pól i łąk, rozległych lasów, dróg obsadzanych liściastym starodrzewem. Autor bezimiennej broszury, wydanej w Królewcu w 1880, nazwał te strony „modrym kraikiem” - z powodu głębokiego błękitu licznych jezior rozsianych wśród wzgórz i lasów. Z tego samego powodu bywa obdarzana mianem Szwajcarii Kaszubskiej. Zaczęto używać tego określenia już w połowie XIX wieku. I chociaż niektórzy uważają, że to nazwa pretensjonalna, przyjęła się i pojawia się nawet w tytułach przewodników po środkowych Kaszubach." (cytat pochodzi z mojageneracja.pl)



Dojechałem do Przywidza. Jednak to, co zobaczyłem zupełnie mnie zaskoczyło. Przywidz wyglądał jak wymarły... . NIe było ludzi na ulicach, nie było barów, przyczep z hot-dog'ami, nie było "stad" turystów. Przywidz wyglądał tak, jakby ogłoszono w nim stan epidemii.


Jezioro Przywidz z widokiem na tamtejszy kościół

Powoli przejechałem przez miasteczko. W sklepie uzupełniłem zapasy płynów, skontrolowałem stan wylewu, zakląłem kilka razy wsiadając na rower i pojechałem obejrzeć miasteczko z bliska. Opróc tego, że nie było nim żywego ducha, to wyglądało ono dosć czysto a kilka budów przy głównej ulicy nie potrafiło zkłócić sennego spokoju tego miejsca.



Przywidz leży nad dwom jeziorami połączonymi ze sobą króciutkim kanałem nad którym przebiega mostek dla ruchu samochodowego i pieszo-rowerowego. Większe z jezior ma wytyczony szlak pieszy dookoła (ok. 8km) z widokiem po stronie południowej na "górę" a po północnej na jezioro. To pod tę górę jako małe dziecko wspinalismy się z rodzicami by przejść do znajdującego się kilometr dalej gospodarstwa wiejskiego po świeże mleko od krowy. To właśnie z tego gospodarstwa zapamiętałem smak ciepłego jeszcze mleka z wieczornego udoju. Mleko przelane tylko z wiaderka przez gazę złozoną na cztery części wprost do małego, blaszanego, baniaczka na mleko. Dziś na ciepłe mleko (poza kawą) robię bleeeeee jednak jedynym smakiem mleka ciepłego jaki mam w pamięci i który powoduje u mnie większe wydzielania się śliny, jest smak świeżego, prosto od krowy, mleka w Przywidzu.



Dziś już nie ma kamiennej, klasy "kocie łby", drogi z Przywidza pod wspomnianą przeze mnie górę dalej do Gromadzina. Pomiędzy 2008 a 2009 rokiem droga została pokryta asfaltem i poustawiane zostały na niej barierki zabezpieczające. W ten sposób Przywidz dostał ładną i bezpieczną drogę ze strony południowej.



Ponieważ każdy podjazd gdzieś się kończy. Mój zakończył się w Gromadzinie i po tęsknym spojrzeniu na widoczne z drogi gospodarstwo w którym zaopatrywaliśmy się ponad dwadzieścia lat temu w mleko, pojechałem w dół. Znów do Przywidza (Vmax = 53km/h).

Ponieważ pierwotny plan obejmował objazd jeziora dookoła, postanowiłem planu w tym punkcie dotrzymać. Wiedziałem, że wrócę samochodem (a gówno prawda jak się później okazało ale o tym poźniej), więc stwierdziłem, że na taki wysiłek i ból mogę się jeszcze szarpnąć i wjechałem na szeroki, pieszy szlak wokół Jeziora Przywidz.


Widok na Jezioro Przywidz ze strony północnej. Widać wyspę na jeziorze.

Ścieżka była "spoko" więc "spoko" pedałowałem. Skoro już jesteśmy przy zdjęciu powyżej, to napiszę tylko, że jazda szlakiem wokół jeziora była niczym sex po dłuższej przerwie ;-) Super lecz zbyt szybko :-) Szlak oznakowany jest znakomicie. Jakiś czerwony rowerowy się wplątał i wyplatał i znów wplątał a pieszy nie wymagał ani wysiłku ani techniki ani kondycji. Rowerem śmignąłem ten dystans (8 km) w 35 minut. Droga, którą jechałem była tak równa, że nie miałem problemów z moją kontuzją i spokojnie objechałem jezioro dookoła.

KONIEC CZĘŚCI 1.

Dane wyjazdu:
10.00 km 0.00 km teren
00:45 h 13.33 km/h:
Maks. pr.:28.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 15 m
Kalorie: kcal

Vuelta el Pueblo Zaborów

Wtorek, 18 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 0

Nic specjalnego. Zwykłe rozruszanie roweru i siebie.

Dane wyjazdu:
21.00 km 20.00 km teren
01:14 h 17.03 km/h:
Maks. pr.:28.70 km/h
Temperatura:20.0
HR max:178 ( 95%)
HR avg:143 ( 76%)
Podjazdy:148 m
Kalorie: 1089 kcal

KPN - Do Roztoki

Niedziela, 16 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 0

Sprawdziłem jak się trzymają komary i inne latające gówna w KPN i ku mojemu zaskoczeniu ok. godz. 18:00 było spokojnie. Tylko małe muszki się wdzierały, pomimo okularów, do oczu. Trasa lekka, rozpoznawcza. Mariewskie Błota lekko przeschły i nie trzeba było zsiadać z roweru by przejechać niebieskim szlakiem.

Dane wyjazdu:
37.00 km 5.00 km teren
02:23 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:176 ( 94%)
HR avg:129 ( 68%)
Podjazdy:349 m
Kalorie: 348 kcal

Rozewie - Władek - Chałupy - Jastrzębia Góra

Piątek, 14 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 2

Wypad tu i tam... Tak bez celu. Dla samej radości pedałowania.











.

Dane wyjazdu:
40.00 km 3.00 km teren
01:55 h 20.87 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:281 m
Kalorie: 1574 kcal

Rozewie - Władysławowo - Puck - Jastrzębia Góra

Środa, 12 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 0

Wieczorem wyskoczyłem na rower i poleciałem z Rozewia przez Władek do Pucka a z tamtąd do Jastrzębiej Góry i z powrotem do Rozewia. Wypad w całości idzie na konto jako NocnyRower.

&msid=115614986784410227698.000471e28c7e7a8b66c65

Mapa przejazdu

.
Kategoria GPS, Midi 21-50 km


Dane wyjazdu:
41.00 km 8.00 km teren
01:55 h 21.39 km/h:
Maks. pr.:37.80 km/h
Temperatura:19.0
HR max:180 ( 96%)
HR avg:148 ( 79%)
Podjazdy:224 m
Kalorie: 1541 kcal

GO TO HEL !!!

Wtorek, 11 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 0

Tym razem udało się i razem z Przemkiem pojechaliśmy rowerami na Hel. Nasze rodzinki dołączyły później samochodami. Ponieważ jednak padał bardzo silny deszcz, zrezygnowaliśmy z rowerowego powrotu i przejechaliśmy trasę powrotną w autach. Z Helu do Władysławowa jechaliśmy 2godz. 20min. !!!


Lotnisko w Jastarni. Wilga i Antonov gotowe do wożenia klientów po niebie nad półwyspem.




Cała ścieżka rowerowa z Władysławowa do Juraty jest właśnie taka. Z Juraty do Helu szutrowa ze zbędnymi elementami wylanego betonu.


Pod pomnikiem w Helu.


Uliczka w stylu "Duńskim".


Remontowane fokarium.


Okręt z ryb w jednej z restauracji w Helu.

Dane wyjazdu:
45.00 km 4.00 km teren
02:15 h 20.00 km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max:174 ( 93%)
HR avg:134 ( 71%)
Podjazdy:428 m
Kalorie: 1658 kcal

Rozewie - Hel / Rozewie - Władysławowo

Poniedziałek, 10 sierpnia 2009 · dodano: 24.08.2009 | Komentarze 0

Poranny wypad z Rozewia na Hel. Dojechałem do Chałup i zostałem zawezwany z powrotem :-(